W górnictwie pozorny spokój wcale nie oznacza zadowolenia.
Początek roku wysypał się medialnymi doniesieniami, że sytuacja w górnictwie po 2018 roku jest najlepsza od lat, a co niektórzy mówią nawet, że wspaniała. Na potwierdzenie tej tezy prezentowane są wyniki ekonomiczne poszczególnych firm, pojawia się zysk, dywidenda, środki na nowe inwestycje.
Wszystko wydaje się zmierzać w dobrym kierunku, zgodnie z założeniami i oczekiwaniami. Nie umniejszając nic z tego pozytywnego wizerunku trzeba jednak pamiętać, że wszystko to okupione jest ciężką pracą górnika. No i tu jest przysłowiowy punkt widzenia, który się zmienia.
No bo, co widzi górnik? Ustawiczną presją na większą wydajność osiąganą przez dłuższy czas pracy, fedrowanie w soboty, a czasem w niedziele, zwiększony wysiłek, brak wzrostu wynagrodzenia, a wręcz relatywny jego spadek. Czy ma więc powody do zadowolenia? Dodatkowo, gdy słyszy o „podwyżkach na grypę”, szeroko wylewających się protestach, planowanych strajkach i roszczeniach finansowych innych grup zawodowych? Niekoniecznie, dochodzi do przekonania, że nie jest z innej gliny i również oczekuje wzrostu wynagrodzeń. I nagle czar wspaniałej poprawy w górnictwie pryska, gdy tylko pojawiają się żądania płacowe zgłaszane przez związki zawodowe. Znowu firmy są biedne, muszą kumulować środki na kolejne lata, nadrabiać zaniedbania inwestycyjne, tworzyć rezerwy i spłacać inwestorów. Wszystko to prawda i nikt nie neguje takich sytuacji. Pojawia się tylko jedno małe pytanie. A gdzie w tym wszystkim jest wynagrodzenie pracownika.?
- Nie stać nas na podwyżki - to najczęściej padająca odpowiedź z ust przedstawicieli zarządów firm. Musimy zadbać o miejsca pracy, nie możemy doprowadzić do kolejnego krachu. Musimy spłacać długi. Przecież zarobki, to ponad 50% kosztów, czego wy jeszcze chcecie? - mówią pracodawcy.
Chcemy obiektywizmu i uczciwości. Niestety porównując zarobki np. pracowników kopalń z innymi zawodami na przestrzeni lat widać drastyczne zmniejszenie różnic. Coraz częściej dochodzi do sytuacji, że młody pracownik kopalni rezygnuje z ciężkiej i niebezpiecznej pracy górnika na korzyść stanowiska pracy poza górniczą branżą, bo jak mówi zarobki są słabe. Przy takich zarobkach młodzi ludzie uciekają z branży i trudno się dziwić. Sytuacja robi się niebezpieczna, bo nie dość, że proces wyszkolenia pełnowartościowego górnika trwa kilka lat, to jeszcze zarobki wcale nie zachęcają, by zostać górnikiem. Muszą o tym wiedzieć menedżerowie, bo na horyzoncie, z tego powodu, jawi się kryzys całej branży. Może nawet boleśniejszy od unijnych restrykcji czy ekologicznej walki z węglem. Wiele branż ten kryzys już dotknął. Brak nowych pracowników wypełniają najczęściej pracownicy z Ukrainy. Ale i oni powoli zaczynają spoglądać bardziej na Zachód, gdzie zarobki na tych samych stanowiskach są kilkakrotnie wyższe. Dzisiaj nie ma już takiej atrakcyjności finansowej pracy w górnictwie, jak była kiedyś. Stąd też systematyczne zabiegi ZZG w Polsce, by lepiej wynagradzać górników nie jest wywołane pazernością, ale troską o status finansowy pracowników i kondycją całej branży. Nikomu nie trzeba udowadniać, że dobrze opłacany pracownik, to również lepsza wydajność pracy i większe zyski dla firmy i większe bezpieczeństwo pracy wynikające z doświadczenia. Popierając takie myślenie apelujemy do wszystkich pracodawców, u których toczą się rozmowy płacowe bądź wkrótce rozpoczną, by spoglądali na sprawę z szerszej perspektywy, bo może się wkrótce okazać, że nadmierne oszczędności zaowocują brakiem pracowników. W górnictwie konieczne są podwyżki. A czy to będzie w ramach powstających układów zbiorowych czy regulaminów wynagradzania jest szczegółem do negocjacji ze związkami zawodowymi.